Tym razem nie popisałam się jeżeli chodzi o planowanie wyjazdu... Ale mogę się wytłumaczyć, że nie miałam czasu, co chwilę odwiedziny, a jak nie to małe wypady weekendowe. Tak na prawdę już parę miesięcy wcześniej zdecydowaliśmy, że tegorocznym celem będzie Fuerteventura, ale długo nie wiedzieliśmy, który hotel wybrać. Wiedzieliśmy za to, że po raz kolejny pojedziemy z biura podróży, nawet nie z wygody, ale ze zbyt małej ilości dni urlopowych, jakie nam zostały do wykorzystania. Po milionie przeglądniętych ofert padło na hotel Costa Calma Palace i biuro podróży TUI.
Nasz plan był (mogło się wydawać) idealny: przyjazd do Polski w czwartek wieczorem, w piątek chwila odpoczynku, w sobotę i niedzielę wesele (nie nasze :)), a w poniedziałek wylot na wakacje. Jednak wiadomo, że nic nie może być idealnie i już w sobotę dowiedziałam się, że możemy nie zdążyć na planowaną godzinę na lotnisko. Zadzwoniłam więc do Pani z TUI i jej tłumaczę, że mam pogrzeb o 12, więc nie zdążę na 13:05 na lotnisko, no i pytam czy się coś stanie jeśli spóźnię się pół godziny. Na to przemiła Pani mi odpowiada "ja nie mogę Pani powiedzieć, że może Pani przyjechać później, bo się Pani spóźni na samolot i powie, że to moja wina"... Świetnie, po prostu wspaniale. Jednak zaufałam swojemu instynktowi i na lotnisku pojawiliśmy się około 13:30. Tak jak podejrzewałam, niewiele się stało, nikt tego nie zauważył, natomiast jedynym minusem było to, że nie mieliśmy miejsc w samolocie obok siebie - wielkie mi halo... Chociaż raz mieliśmy szansę odpocząć od siebie :) Kiedy już usiedliśmy w samolocie mogliśmy odetchnąć z ulgą, że to całe zamieszanie się skończyło i możemy odpocząć. Dobra, koniec tej prywaty, bo nikt nie będzie chciał czytać :)
Po 5-godzinnym locie Fuerteventura przywitała nas lekkim zachmurzeniem i zbliżającym się zachodem słońca. Usiedliśmy grzecznie w autobusie, do którego skierowała nas rezydentka i czekaliśmy na pozostałe osoby. Po około godzinnym transferze autobusowym, o godzinie 21 dotarliśmy ucieszeni do naszego hotelu. Zadowoleni, że zdążymy na kolację zabraliśmy walizki i ruszyliśmy do recepcji. Chyba byliśmy zbyt głodni, bo gdy poprosiłam Karola o rezerwację leżącą w plecaku okazało się, że plecaka nie ma... Został w autobusie. Wtedy sobie zadałam pytanie, czy to wszystko dzieje się na prawdę? W recepcji pracowała Polka, która bardzo chętnie nam pomogła, zadzwoniła do rezydentki w sprawie plecaka i dała klucz do pokoju (chociaż teoretycznie nie powinna). Na kolację niestety nie zdążyliśmy, ale hotel zafundował nam cold dish, czyli dwie kanapki, plasterek szynki, sera, chorizo i kilka plasterków pomidora. Miejmy nadzieję, że jutro będzie lepszy dzień.
Wstajemy wypoczęci o godzinie 8 czasu kanaryjskiego, niebo jest zachmurzone, wieje wiatr... dziwna ta wyspa :) Jemy śniadanie, a potem mamy spotkanie z rezydentką. Pytamy więc o plecak (oprócz rezerwacji hotelu mieliśmy tam rezerwację samochodu, przewodnik po Fuercie i książkę, w którą się bardzo wkręciłam w samolocie) i dowiadujemy się, że jutro będzie na lotnisku, żebyśmy sobie tylko po niego przyjechali. Jeśli nie, to trzeba czekać do czwartku. Ale z racji tego, że samochód mamy zarezerwowany od środy, to przecież nasza głupota, że go zostawiliśmy, więc pojedziemy po niego, a potem ruszymy na zwiedzanie w stronę północną. Tam się zatrzymamy na wydmach i poczytamy przewodnik. Plan idealny :) Dzień wykorzystujemy na zasłużony odpoczynek.
W środę, jak zwykle wstajemy, jemy śniadanie i ruszamy realizować plan, który od samego początku szwankuje... O godzinie 10 w wypożyczalni dowiadujemy się, że musimy poczekać na samochód bo pracownik go sprawdza. Pół godziny później Pani informuje nas, że zamiast zamówionej Ibizy dostaniemy Opla Adama. Świat się nie zawalił, ruszamy w drogę na lotnisko. Po godzinie jazdy, w okienku TUI dowiaduje się, że plecaka nie ma, a tamta Pani nic na ten temat nie wie... Mam ochotę na nią nakrzyczeć, ale wychodzę i opowiadam Karolowi. On sam tam idzie, aby dowiedzieć się, co się tak na prawdę stało. Po rozmowie okazuje się, że rezydentka przez telefon wcale nie powiedziała, że plecak będzie na lotnisku, natomiast ta, która z nami rozmawiała ją źle zrozumiała... No ale to przecież nie ich wina, tylko nasza. Szukamy więc jakiś ulotek informacyjnych na lotnisku... Na darmo... Wszędzie tylko mapki i żadnych opisów. W każdym razie postanawiamy jechać do Corralejo na wydmy.
Wydm nie trudno nie znaleźć (na szczęście), po około 30 minutowej jeździe nagle zmienia się krajobraz, pełno piasku, kępki trawy i woda :) Zatrzymujemy się w kilku punktach widokowych, a na końcu dojeżdżamy do plaży przy hotelu RIU. Przy wydmach są zbudowane tylko dwa hotele, które zostały tam postawione zanim weszły w życie przepisy o niebudowaniu hotelów na terenie parku narodowego. Plaża oczywiście przepełniona, fale ogromne i czerwona flaga mówiąca o niebezpieczeństwie podczas kąpieli.
Po chwili odpoczynku ruszamy dalej, jedziemy zobaczyć miasteczko Corralejo. Jest to miasteczko portowe oraz najbardziej imprezowe miejsce na Fuercie. My nie wybraliśmy hotelu właśnie tam ze względu na dużą ilość angielskich turystów. Można stamtąd popłynąć na Lanzarote lub Lobos.
Nas pech nie opuszcza, gdy jedziemy przez centrum ciężarówka nagle się zatrzymuje i zaczyna cofać wprost w naszego malutkiego Adama... Trąbimy i trąbimy, kierowca w końcu się zatrzymuje i pokazuje nam środkowy palec.
Po tej krótkiej wizycie, nawet nie zatrzymując się na spacer, ruszamy w stronę El Cotillo, w którym na mapie mamy zaznaczony jakiś zamek. Pierwotnym planem było pojechanie drogą przez północne wybrzeże, jednak jest to szutrówka i gdyby coś się stało w samochód moglibyśmy mieć nieprzyjemności. Dojeżdżamy, zamek okazuje się basztą, ale skoro już tam jesteśmy to wejdziemy do środka, może nas nie zwieje (wstęp 1 euro) :) W środku znajduje się galeria sztuki oraz wystawa broni.
Prawda, że zachodnia część Fuerteventury jest bardziej wietrzna jest ani trochę nie przesadzona. W miejscowości znajdują się jedne z najpiękniejszych plaż na wyspie z najczystszą wodą na wyspie. Myśleliśmy o plażowaniu w tym miejscu, ale nie byłoby to chyba nic przyjemnego.
Na północ od El Cotillo znajduje się latarnia morska Faro de Toston, w której możemy zobaczyć muzeum rybołówstwa. Wokół latarni widzimy piękny krajobraz, kamienisto-piaszczyste zatoczki, gdzie każdy znajdzie prywatny kawałek dla siebie. Oprócz tego można tam znaleźć fragment marokańskiego wraku statku Massira 1, który osiadł tam w 1999 roku.
Kolejna próba plażowania jest niestety nieudana, wieje ze trzy razy mocniej niż na południu i do tego woda jest wyjątkowo zimna... Jako znane żarłoki ruszamy więc w drogę powrotną, aby zdążyć na kolację w hotelu. Po drodze zatrzymujemy się w jednej z wielu fabryk aloesowych, gdzie trafiamy na polską wycieczkę, dla której pani przewodnik opowiada różne tajniki kremów sprzedawanych w okolicznym sklepie. Potem udajemy się do urokliwego miasteczka La Oliva, gdzie znajduje się piękny XVIII wieczny kościół Nuestra Senora de Candelaria oraz dawną siedzibę władz wyspy Casa de Los Coroneles.
Drugi dzień wycieczkowania rozpoczyna się trochę lepiej, pech nas opuszcza, co prawda nie odzyskujemy plecaka, ale Internet w hotelu jest dla nas łaskawszy i działa trochę szybciej niż zazwyczaj (chyba, że już mamy wypracowaną cierpliwość). W każdym razie w planie mamy zwiedzanie centralnej części wyspy, przejeżdżamy przez Tunieje i Tiscamanita, gdzie znajduje się najstarszy młyn na wyspie, potem zatrzymujemy się na chwilę w Valies de Ortega, gdzie również oglądamy wiatrak - w końcu wyspa wiatru :) Dalej zatrzymujemy się w malutkiej miejscowości Antigua, gdzie dla odmiany jest wiatrak :) i jeden z nielicznych kościołów na wyspie. Na Fuercie jest to dość rzadki widok, ponieważ zamiast budować kolejne kościoły księża jeżdżą od hotelu do hotelu wyprawiając msze dla wiernych.
Krajobraz Fuerteventury jest dość monotonny: piach i szczyty wulkaniczne. Nasz Adam spocony jechaniem ciągle w górę, obciążony nami, w końcu doprowadza nas na punkt widokowy Mirador de Morro Velosa. Jest to miejsce wyjątkowe, przy dobrej widoczności widzimy stamtąd praktycznie całą wyspę. Do tego wiatr urywający głowy, budynek zaprojektowany przez jednego z najbardziej znanych artystów na Wyspach Kanaryjskich oraz pyszna kawa Leche Leche ze skondensowanym mlekiem - sama słodycz, najlepsza kawa jaką piłam (w tym miejscu warto wspomnieć, że nie lubię kawy, a ta była na prawdę pyszna :)).
Kolejnym celem jest dawna stolica wyspy Betancuria, jedno z piękniejszych miast na Fuerteventurze. Zostało ono doszczętnie zniszczone pod koniec XVI wieku podczas ataku piratów. Chodzimy bez konkretnego celu po większości uliczek, przy okazji robiąc zdjęcia i zaglądając do sklepików z pamiątkami. Najważniejszym zabytkiem miejscowości jest kościół Santa Maria.
Ostatnim miastem na dzisiaj miała być Pajara, w której podobno, pod urzędem miasta, mieszka osiołek. Po drodze jednak mijamy kilka punktów widokowych, na których spotykamy malutkich mieszkańców wyspy - pręgowce berberyjskie. Znaki ostrzegają o zakazie karmienia, jednak ja nie potrafię przejść obok nich, muszę zrobić im zdjęcia, a to niestety wiąże się z nakarmieniem "wiewiórek". Na jednym z punktów widokowych spotykamy także kruka, który po każdym zjedzonym kawałku jabłka wyciera swój dziób o drewnianą belkę, na której siedzi.
Pajara zaskoczyła nas brakiem osiołka, ale za to znaleźliśmy tam wymarzony odpoczynek w cieniu :)
W drodze powrotnej zjechaliśmy na chwilę z drogi 605, aby odwiedzić miasteczko Ajuy, w którym naszymi celami była plaża z czarnym piaskiem oraz groty. Oba te miejsca robią wrażenie, zarówno z daleka, jak i bliska.
W ten właśnie sposób wracamy do Costa Calma drogą 605 przez La Pared.
Wieczór spędzamy na pieszej wycieczce z naszego hotelu na lagunę Sotavento - jedno z najpiękniejszych miejsc na Fuerteventurze. Trasa trwa lekko ponad godzinkę, dzięki czemu trafiamy tam w samym odpływie. Laguna jest podzielona na dwie części - dla surferów oraz dla turystów.
Dzień 3 wraz z przyjacielem Adamem :) spędzamy na półwyspie Jandia. Dzień rozpoczęty od plażowania w jednej z większych miejscowości na Fuercie - Morro Jable. Przyznam, że kurort jest dość uroczy, dużo sklepów, restauracji, czyli to, czego w Costa Calma nam brakowało. A do tego jakby wiatr trochę spokojniejszy :)
Gdy słońce staje się nie do zniesienia postanawiamy spróbować naszych sił na drodze do plaży Cofete. Na początku droga szutrowa jest całkiem znośna, jednak wraz z upływem kilometrów przybywa ogromnych kamieni. W końcu mijając użytkownika Fiata Pandy, który zaczyna zmieniać koło zawracamy - zdecydowanie przyjemniej jest wydać kilka tysięcy na głupoty niż na kupowanie opon do samochodu z wypożyczalni. Żadne ubezpieczenie Wam tego nie pokryje! Pod koniec trasy mijamy jeszcze jednego śmiałka wymieniającego koło, tym razem we fiacie 500 (chyba pechowe są te fiaty). Zastanawialiśmy się jeszcze przez chwilę, czy nie skorzystać z wypożyczalni quadów lub crossów, ale lubimy mieć w każdym miejscu coś, czego nie zobaczyliśmy, żeby mieć po co kiedyś wrócić :)
W drodze powrotnej zatrzymujemy się na plażowanie na lagunie Sotavento. Tym razem jesteśmy tam w trakcie przypływu, dzięki czemu zaczynamy rozumieć, dlaczego jest to idealne miejsce dla surferów. Gdy plaża pokrywa się wodą początkujący mają idealne warunki, aby poskromić deskę.
Kolejne dni to już tylko odpoczynek przez wielkie O. Wiatr się uspokoił, dzięki czemu można było leżeć na plaży nie będąc zakopanym w piasku. Plecak odzyskany, więc można zaczytać się w książce. Plaża w Costa Calma piękna, długa i szeroka. Hotel Costa Calma Palace jest jednym z piękniejszych w Costa Calma (jednego wieczoru zrobiliśmy sobie wycieczkę po okolicznych hotelach, aby porównać standard). Do tego jedzenie jak z najlepszej restauracji na świecie, każdy może coś wybrać: owoce morza, mięsa, sałatki, pizze, makarony, desery.. Po prostu pycha. Mogę polecić ten hotel dla samego jedzenia. Jest jeden minus, który dla nas był plusem - hotel jest totalnie nieprzygotowany pod dzieci, więc nie polecam na wycieczki z dzieciakami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz