czwartek, 30 maja 2013

Budapeszt, Bratysława, Wiedeń - 30.04-5.05.2013

W marcu 2013, jak co roku zaczęłam planowanie majowych podróży. W racji drogich biletów lotniczych na taki wyjazd postanowiłam zaplanować wycieczkę samochodem. No i tu nachodzą pytania: gdzie? Z kim? Na jak długo? Od dawna chciałam zobaczyć Budapeszt, ale patrząc na mapę Europy wydawało mi się bez sensu jechanie tylko na Węgry, kiedy po drodze mamy też Bratysławę i Wiedeń. Szybka chwila przemyślenia i stwierdzam, że przecież 10 dni to wystarczająco dużo czasu na zwiedzenie tych 3 miast. Może nawet uda się skoczyć nad Balaton pewnego dnia? Zarezerwowałam hotele dla 4 osób i zabrałam się za szacowanie kosztów i szukanie informacji co zobaczyć. Miesiąc później okazało się, że uczelnia nie przewiduje więcej dni wolnego niż w kalendarzu akademickim, a my nie możemy sobie pozwolić na opuszczenie dwóch dni, z racji wielkanocnego wyjazdu do Norwegii. No to zmiana planów – zostaje nam niecałe 6 dni do dyspozycji. W takim razie wyjeżdżamy 30 kwietnia od razu po zajęciach, w ten sam dzień jesteśmy w Budapeszcie, przy okazji zwiedzanie nocne. Cały 1 maja spędzamy tam, jak nam coś zostanie do obejrzenia to mamy jeszcze poranek 2 maja. Tego dnia wyjazd do Bratysławy, szybkie zwiedzanie nocne, kolejne dwa noclegi w stolicy Słowacji. W jeden z tych dni wycieczka do Wiednia i 5 maja powrót. Razem około 1600 km. 












Plan jak to plan, ale życie nie byłoby życiem, gdyby po drodze nie było problemów. Kto z nami pojedzie? Po długim szukaniu, dwa dni przed wyjazdem, gdy jeszcze można było odwołać rezerwację w hotelu wyprosiłam mojego ukochanego żebyśmy pojechali sami, skoro nikt nie może się zdecydować. Prawa Murphiego lubią działać: dwa dni przed wyjazdem, w niedzielę, gdy wszystko jest zamknięte, strzeliła nam przednia szyba w samochodzie. W końcu nadszedł upragniony 30 kwietnia, przed nami 720 km drogi, 8 godzin wg map google, do stolicy Węgier. Wyjeżdżamy o 14, powinniśmy być o 22, po czym przypomina nam się, że nie wykupiliśmy ubezpieczenia – wspaniale! Pakujemy wszystko do samochodu, ubezpieczenie kupimy po drodze. Na kupieniu ubezpieczenia straciliśmy godzinę, no trudno, będziemy trochę później w hotelu (oby nie za późno, bo recepcja podobno czynna do 00:00). Nawigacja pokazała tą samą drogę, co powyższa mapa – jest dobrze, nie muszę siedzieć z atlasem, mogę napawać się widokami. Droga minęła nam spokojnie, w miarę szybko, wliczając kupienie winiet po drodze. Gdzieś w okolicach Ziliny, słowackiego miasta, nawigacja odmówiła nam posłuszeństwa. No nic, mam mapę świata z głównymi drogami, może jakoś trafimy. Na szczęście dojechaliśmy do hotelu około godziny 23:15, po długich walkach z mapami na komórce i szukaniu hotelu. Wjeżdżamy na posesje, wychodzimy z samochodu i nagle coś uderza w nasze nosy – tak, to wszechobecny, pięknie zakwitnięty bez! Hotel, którym się zatrzymaliśmy nie należał do najtańszych, ale nie był zły jak na ponowne rezerwowanie w ostatniej chwili. Sas Club Hotel – 73 euro za dwie noce dla dwóch osób (śniadania wliczone). Dostaliśmy pokój na parterze, z widokiem na ogród. Samo wnętrze hotelu było bardzo komunistyczne. Pierwszego dnia byliśmy już tak zmęczeni, że jedyne o czym marzyliśmy to piwo, coś do jedzenia i sen (kolejność nieprzypadkowa).  Znaleźliśmy jakiś sklep w pobliżu hotelu oraz bankomat i zrobiliśmy zakupy. Po dobrze spędzonej nocy wstajemy z bogatym planem – zwiedzić jak najwięcej. Wyruszamy więc autobusem numer 8 do centrum, w dodatku bez biletu, bo w autobusach nie sprzedają (swoją drogą nie polecam – podobno często sprawdzają). Pogoda jest idealna – ok. 25 stopni. Przejeżdżamy przez most św. Elżbiety i wysiadamy w nowej części miasta na przystanku Ferenciek Tere i udajemy się w stronę Synagogi.
Synagoga












Przyznam, że robi wrażenie. Szybka decyzja – wchodzimy do środka? Nie… Zupełnie nie wiem czemu, ale bardziej podoba mi się część zewnętrzna każdego budynku. W takim razie spacer do Bazyliki św. Stefana. Po drodze odpoczywamy na jakimś skwerku, aby podejrzeć wcześniej wydrukowaną za 1 zł we Wrocławskim ksero mapę.
Szybkie sprawdzenie drogi :)












Według moich obliczeń jesteśmy już prawie na miejscu. Chwila drogi i zachodzimy do Bazyliki z tylnej strony. Miałam chwilę zastanowienia, o co tyle krzyku z tą bazyliką, ale zanim coś powiem, pójdźmy na przód.
Bazylika św. Stefana












Muszę przyznać, że widok był zachwycający. Postanawiamy, tym razem, wejść do środka. Co najdziwniejsze – nie ma zakazu robienia zdjęć, nikomu nie przeszkadza lampa błyskowa.
Bazylika św. Stefana
Bazylika św. Stefana












Kolejnym punktem jest Parlament. Na mapie wygląda to na kawałek drogi, więc patrzę na zegarek – jest już po 12:00, można się napić piwa :D Tak więc krótki postój na uzupełnienie płynów w okolicznej knajpce. Teraz nadszedł czas na dalszą podróż. Mijamy „inteligentną” fontannę, która wyłącza wodę, gdy ktoś się zbliży (mojemu facetowi zajęło chwile rozpracowanie systemu fontanny), ambasadę amerykańską i kilka innych budynków.  Ku naszym oczom ukazuje się Parlament. Ale chwila coś mi się tu nie podoba – nikt nie ostrzegał nas, że on jest w remoncie! Widok niespecjalny, zostaje nam obejrzeć go ze starej części miasta.
Parlament












Jesteśmy już trochę zmęczeni, pogoda daje się we znaki. Idziemy odpocząć na wyspę Małgorzaty, gdzie znajdujemy kawałek miejsca na trawie. Trochę oddaliliśmy się od pozostałych celów podróży, ale co to dla nas za problem? Podczas pobytu na wyspie okazuje się, że z okazji święta pracy zaplanowano pokaz samolotów Red Bull. Mój mężczyzna natychmiast zbliżył się do rzeki, by oglądać, ja wolałam odpoczywać na trawie. Po niedługim czasie postanawiamy iść dalej – w stronę Baszty Rybackiej i mostu Łańcuchowego. Samoloty nadal przelatują w dziwnych pozycjach nad naszymi głowami. Szybkie zdjęcie parlamentu z drugiej strony Dunaju, z samolotem w tle…
Parlament
Most łańcuchowy












…i ruszamy dalej. Głód daje o sobie znać, a z racji tego, że lubimy jeść dobre jedzenie, szukamy węgierskiej restauracji. Znaleźliśmy, ceny co prawda nie są idealne, ale niech będzie. W tym miejscu warto wspomnieć o moich głupich pomysłach. Mój mężczyzna zamówił sobie gulasz, na którym leżał piękny plasterek zielonej papryczki. W ramach żartu chciałam mu go ukraść i zjeść. Tak też zrobiłam, z tym, że bez chwili zawahania wzięłam ten kawałek do ust i zaczęłam gryźć. Dopiero po kilku sekundach do mojego mózgu doszło, że ona jest diabelsko ostra! Przestroga dla każdego – zanim zjecie paprykę na Węgrzech, lepiej spróbujcie kawałeczek :) Po pysznym obiadku możemy ruszać w stronę Baszty. Nie wiedzieliśmy, że aby ją zobaczyć, trzeba wejść aż pod taką górę! Nagle słyszymy jakiś huk – na Moście Łańcuchowym odbywa się Race Car Show, WTCC Touring Cars. Nagrywamy kilka filmików, po czym okazuje się, że rozładował się akumulator w aparacie. W takich warunkach nie warto iść dalej, trzeba wrócić do hotelu i naładować go. Wracamy, tym razem już z biletem, chwila odpoczynku i postanawiamy pojechać na górę Gellerta. Aparat podładowany, można wyruszać. Wysiadamy z autobusu w miejscu, gdzie zaczyna się wejście i wspinamy się po schodach. Po około godzinie jesteśmy na szczycie, zaczyna się ściemniać. 
Widok ze wzgórza Gellerta












Oglądamy, pijemy lemoniadę, odpoczywamy i po dłuższej chwili postanawiamy zejść, by udać się na wieczorne zwiedzanie. Idziemy w stronę mostu Łańcuchowego, po drodze oglądając przeciwny brzeg Dunaju (inteligentnie przechrzczonego przez nas na Dubaj z racji głupiej słownej pomyłki).
Most Łańcuchowy nocą












Most wygląda zdecydowanie lepiej niż kilka godzin wcześniej, gdy były na nim same barierki z racji wyścigów. W ogóle wszystko wygląda pięknie. Ostatni punkt naszej dzisiejszej wycieczki – zobaczyć, którędy się idzie na Basztę Rybacką. Po kolejnych kilkudziesięciu minutach spacerku pod górkę ukazuje nam się cel podróży.
Baszta Rybacka










Cele zostały osiągnięte, możemy wracać do hotelu. Plan na jutro – Baszta, Kościół św. Macieja i Zamek Królewski. Powrót do hotelu byłby nudny, gdybyśmy mieli wystarczającą ilość biletów, więc znów wracamy na gapę, no trudno. Kolejnego dnia rano szybko pakujemy nasz dobytek i tym razem jedziemy do centrum samochodem. Znajdujemy parking przy deptaku po starej stronie Budapesztu i ruszamy w górę. Okazuje się, że w ciągu dnia baszta też ma swój urok. Wchodzimy do środka, oglądamy również kościół Macieja, szukamy pamiątki na targowisku i zbliżamy się do zamku.
Kościół św. Macieja
Kościół św. Macieja

Baszta Rybacka















Zamek widzieliśmy tylko z daleka, z racji kończącego się czasu parkingu. Wracamy do samochodu i ruszamy do Bratysławy. Po drodze jedziemy do Tesco na zakupy i w drogę. Po około 2 godzinach jesteśmy u celu. Szybkie zakwaterowanie – tym razem hotel Club za 118 euro za 3 noce, pokój dla dwóch osób, nowoczesny, usytuowany na Nowym Mieście, 4 przystanki od centrum. Wyczuwamy porę obiadową, więc idziemy zjeść pizzę – swoją drogą polecam restaurację La Mamma – tak dobrej pizzy dawno nie jadłam. Po zjedzeniu jest dopiero godzina 16:00. Idziemy zobaczyć do Lidla, który jest naprzeciw pizzerii, kupujemy pistacje na wieczór. Jedziemy do centrum tramwajem, wysiadamy obok Nowego Mostu. Pierwsza myśl – co to jest? Ja chyba widziałam inny most na zdjęciach…
Nowy Most w Bratysławie












Idziemy więc w stronę Rynku. Zaczyna się ściemniać, a rynku nie widać. Tego wieczoru udało nam się znaleźć jedynie Bramę Michalską, sklep z Krecikami, sklep Raj Syrov (Raj Serów) oraz jakiś kościół. No i widzieliśmy zamek z daleka. Przyznam, że byliśmy trochę zawiedzeni tym miastem, ale jest jeszcze nadzieja jutro.


Sklep z Krecikami
Brama Michalska















Kolejnego dnia zaczynamy od wyjazdu na ruiny zamku Devin. Gdy dojeżdżamy zaczynam być pozytywnie nastawiona – z daleka widzę, że będzie ładnie. Wchodzimy do środka, oglądamy ruiny oraz okoliczne wioski i ujście Morawy do Dunaju – wygląda fajnie :) Warto dodać, że sprzedają tam bardzo dobre wino z okolicznych winiarni :D
Ruiny zamku Devin
Ruiny zamku Devin

Ujście Morawy do Dunaju

Ruiny zamku Devin





















Przed wyjazdem degustujemy tamtejszych win i kupujemy jedno dla siebie. Kierunek – Zoo. Zoo, jak to Zoo, dużo zwierzaków, żyrafy, hipopotamy, różnego rodzaju kociaki i park z dinozaurami. Ciekawym okazem był lew albinos. 
Lew albinos












Wracamy do hotelu, aby odstawić samochód i ruszyć w poszukiwanie rynku. Znów jedziemy tramwajem do centrum, tym razem wysiadamy dwa przystanki wcześniej i ruszamy w stronę Słowackiego Teatru Narodowego. Sam teatr ładny, idziemy dalej, spotykamy „Men at Work”, idziemy do sklepu z serami, aby zobaczyć, co tam jest. Dalej Pałac Prymasowski, Rynek, Pałac Prezydencki i Letni Pałac Arcybiskupi. 
Słowacki Teatr Narodowy
Men at work

Pałac Prymasowski

Rynek

Pałac Prezydencki

Letni Pałac Arcybiskupi






























Zmęczenie zaczyna dawać się we znaki, wszystko co mieliśmy zobaczyć widzieliśmy, wracamy więc do hotelu odpocząć przed jutrzejszym Wiedniem.
Kolejnego dnia rano ruszamy do Wiednia. Mamy do przebycia 66 km przez austriackie wioski. Po drodze mijamy pełno domów z panelami solarnymi i wiatraków. Mamy zaplanowany parking w Park&Ride w Erdberg (3 euro za cały dzień parkingu), skąd ruszymy metrem dalej. W tym miejscu ostrzegam, że bilety komunikacji miejskiej w Wiedniu są dość drogie i nie ma zniżek studenckich (cały dzień kosztuje 6,4 euro). Jedziemy metrem na Stephans plass, gdzie zwala nas z nóg przepiękna katedra św. Szczepana. Tak wielka, że nie sposób jej uchwycić na zdjęciu.
Katedra św. Szczepana
Katedra św. Szczepana












Potem mamy do obejrzenia kolumnę Morową, zbudowaną na pamiątkę ocalenia Leopolda I od epidemii dżumy.
Kolumna Morowa















Następnie idziemy najsłynniejszą drogą shoppingową w mieście, by dojść aż do Opery. Stamtąd udajemy się tramwajem na Belweder. Pogoda zrobiła się piękna, wyszło słońce, a przecież miało padać wg prognoz. Weszliśmy też na ogrody na terenie Belwederu.
Belweder
Belweder













Kolejnym punktem w naszym planie jest przejście obok muzeów, by dotrzeć do Parlamentu, Ratusza, Uniwersytetu i Kościoła Wotywnego. Tak też się stało. Do muzeów nie wchodziliśmy, bo nie lubimy, ale fajnie było zobaczyć je od zewnątrz. Po drodze było dużo niemiłych momentów – scena budowana na ratuszu, wielka reklama Samsunga na kościele Wotywnym… Kto to wymyślił.
Parlament
Ratusz












Kościół Wotywny
Kościół Wotywny


















Nie mogłam się oprzeć zjedzeniu wiedeńskiego ciastka z jednej z cukierni (kosztowało prawie 3 euro, ale było warto). Potem poszliśmy w celu znalezienia obiadu w normalnej cenie. Na koniec udaliśmy się do Pałacu Schonbrunn, gdzie nasza wyprawa dobiegła końca. Wróciliśmy metrem na parking, by odjechać w stronę Bratysławy. Tego dnia udaliśmy się wieczorem na krótki spacer po mieście.
Kościół św. Karola Boromeusza
Pałac Schonbrunn









Bratysławski Nowy Most nocą















Droga powrotna do Polski kolejnego dnia została zaplanowana ze zwiedzeniem Brna, w którym jak się okazało nie było nic ciekawego… Nie mogło obyć się bez niespodzianki pt. „Zapomniałem wgrać mapę Czech”. Mieliśmy więc chwilowy postój w Mc Donaldzie w celu użycia internetu. Ściągnęliśmy brakującą mapę i ruszyliśmy w stronę Polski.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz