W marcu 2013,
jak co roku zaczęłam planowanie majowych podróży. W racji drogich biletów lotniczych na taki wyjazd postanowiłam zaplanować wycieczkę samochodem. No i tu
nachodzą pytania: gdzie? Z kim? Na jak długo? Od dawna chciałam zobaczyć
Budapeszt, ale patrząc na mapę Europy wydawało mi się bez sensu jechanie tylko
na Węgry, kiedy po drodze mamy też Bratysławę i Wiedeń. Szybka chwila
przemyślenia i stwierdzam, że przecież 10 dni to wystarczająco dużo czasu na
zwiedzenie tych 3 miast. Może nawet uda się skoczyć nad Balaton pewnego dnia?
Zarezerwowałam hotele dla 4 osób i zabrałam się za szacowanie kosztów i
szukanie informacji co zobaczyć. Miesiąc później okazało się, że uczelnia nie
przewiduje więcej dni wolnego niż w kalendarzu akademickim, a my nie możemy
sobie pozwolić na opuszczenie dwóch dni, z racji wielkanocnego wyjazdu do
Norwegii. No to zmiana planów – zostaje nam niecałe 6 dni do dyspozycji. W
takim razie wyjeżdżamy 30 kwietnia od razu po zajęciach, w ten sam dzień
jesteśmy w Budapeszcie, przy okazji zwiedzanie nocne. Cały 1 maja spędzamy tam,
jak nam coś zostanie do obejrzenia to mamy jeszcze poranek 2 maja. Tego dnia
wyjazd do Bratysławy, szybkie zwiedzanie nocne, kolejne dwa noclegi w stolicy
Słowacji. W jeden z tych dni wycieczka do Wiednia i 5 maja powrót. Razem około
1600 km.
Plan jak to plan, ale życie nie
byłoby życiem, gdyby po drodze nie było problemów. Kto z nami pojedzie? Po
długim szukaniu, dwa dni przed wyjazdem, gdy jeszcze można było odwołać
rezerwację w hotelu wyprosiłam mojego ukochanego żebyśmy pojechali sami, skoro
nikt nie może się zdecydować. Prawa Murphiego lubią działać: dwa dni przed
wyjazdem, w niedzielę, gdy wszystko jest zamknięte, strzeliła nam przednia
szyba w samochodzie. W końcu nadszedł upragniony 30 kwietnia, przed nami 720 km
drogi, 8 godzin wg map google, do stolicy Węgier. Wyjeżdżamy o 14, powinniśmy
być o 22, po czym przypomina nam się, że nie wykupiliśmy ubezpieczenia –
wspaniale! Pakujemy wszystko do samochodu, ubezpieczenie kupimy po drodze. Na
kupieniu ubezpieczenia straciliśmy godzinę, no trudno, będziemy trochę później
w hotelu (oby nie za późno, bo recepcja podobno czynna do 00:00). Nawigacja
pokazała tą samą drogę, co powyższa mapa – jest dobrze, nie muszę siedzieć z
atlasem, mogę napawać się widokami. Droga minęła nam spokojnie, w miarę szybko,
wliczając kupienie winiet po drodze. Gdzieś w okolicach Ziliny, słowackiego
miasta, nawigacja odmówiła nam posłuszeństwa. No nic, mam mapę świata z
głównymi drogami, może jakoś trafimy. Na szczęście dojechaliśmy do hotelu około
godziny 23:15, po długich walkach z mapami na komórce i szukaniu hotelu.
Wjeżdżamy na posesje, wychodzimy z samochodu i nagle coś uderza w nasze nosy –
tak, to wszechobecny, pięknie zakwitnięty bez! Hotel, którym się zatrzymaliśmy
nie należał do najtańszych, ale nie był zły jak na ponowne rezerwowanie w
ostatniej chwili. Sas Club Hotel – 73 euro za dwie noce dla dwóch osób
(śniadania wliczone). Dostaliśmy pokój na parterze, z widokiem na ogród. Samo
wnętrze hotelu było bardzo komunistyczne. Pierwszego dnia byliśmy już tak
zmęczeni, że jedyne o czym marzyliśmy to piwo, coś do jedzenia i sen (kolejność
nieprzypadkowa). Znaleźliśmy jakiś sklep
w pobliżu hotelu oraz bankomat i zrobiliśmy zakupy. Po dobrze spędzonej nocy
wstajemy z bogatym planem – zwiedzić jak najwięcej. Wyruszamy więc autobusem
numer 8 do centrum, w dodatku bez biletu, bo w autobusach nie sprzedają (swoją
drogą nie polecam – podobno często sprawdzają). Pogoda jest idealna – ok. 25
stopni. Przejeżdżamy przez most św. Elżbiety i wysiadamy w nowej części miasta
na przystanku Ferenciek Tere i udajemy się w stronę Synagogi.
|
Synagoga |
Przyznam, że robi wrażenie.
Szybka decyzja – wchodzimy do środka? Nie… Zupełnie nie wiem czemu, ale
bardziej podoba mi się część zewnętrzna każdego budynku. W takim razie spacer
do Bazyliki św. Stefana. Po drodze odpoczywamy na jakimś skwerku, aby podejrzeć
wcześniej wydrukowaną za 1 zł we Wrocławskim ksero mapę.
|
Szybkie sprawdzenie drogi :) |
Według moich obliczeń jesteśmy
już prawie na miejscu. Chwila drogi i zachodzimy do Bazyliki z tylnej strony.
Miałam chwilę zastanowienia, o co tyle krzyku z tą bazyliką, ale zanim coś
powiem, pójdźmy na przód.
|
Bazylika św. Stefana |
Muszę przyznać, że widok był
zachwycający. Postanawiamy, tym razem, wejść do środka. Co najdziwniejsze – nie
ma zakazu robienia zdjęć, nikomu nie przeszkadza lampa błyskowa.
|
Bazylika św. Stefana |
|
Bazylika św. Stefana |
Kolejnym punktem jest Parlament.
Na mapie wygląda to na kawałek drogi, więc patrzę na zegarek – jest już po
12:00, można się napić piwa :D Tak więc krótki postój na uzupełnienie płynów w
okolicznej knajpce. Teraz nadszedł czas na dalszą podróż. Mijamy „inteligentną”
fontannę, która wyłącza wodę, gdy ktoś się zbliży (mojemu facetowi zajęło
chwile rozpracowanie systemu fontanny), ambasadę amerykańską i kilka innych
budynków. Ku naszym oczom ukazuje się
Parlament. Ale chwila coś mi się tu nie podoba – nikt nie ostrzegał nas, że on
jest w remoncie! Widok niespecjalny, zostaje nam obejrzeć go ze starej części
miasta.
|
Parlament |
Jesteśmy już trochę zmęczeni,
pogoda daje się we znaki. Idziemy odpocząć na wyspę Małgorzaty, gdzie
znajdujemy kawałek miejsca na trawie. Trochę oddaliliśmy się od pozostałych
celów podróży, ale co to dla nas za problem? Podczas pobytu na wyspie okazuje
się, że z okazji święta pracy zaplanowano pokaz samolotów Red Bull. Mój
mężczyzna natychmiast zbliżył się do rzeki, by oglądać, ja wolałam odpoczywać
na trawie. Po niedługim czasie postanawiamy iść dalej – w stronę Baszty
Rybackiej i mostu Łańcuchowego. Samoloty nadal przelatują w dziwnych pozycjach
nad naszymi głowami. Szybkie zdjęcie parlamentu z drugiej strony Dunaju, z
samolotem w tle…
|
Parlament |
|
Most łańcuchowy |
…i ruszamy dalej. Głód daje o
sobie znać, a z racji tego, że lubimy jeść dobre jedzenie, szukamy węgierskiej
restauracji. Znaleźliśmy, ceny co prawda nie są idealne, ale niech będzie. W
tym miejscu warto wspomnieć o moich głupich pomysłach. Mój mężczyzna zamówił
sobie gulasz, na którym leżał piękny plasterek zielonej papryczki. W ramach
żartu chciałam mu go ukraść i zjeść. Tak też zrobiłam, z tym, że bez chwili
zawahania wzięłam ten kawałek do ust i zaczęłam gryźć. Dopiero po kilku
sekundach do mojego mózgu doszło, że ona jest diabelsko ostra! Przestroga dla
każdego – zanim zjecie paprykę na Węgrzech, lepiej spróbujcie kawałeczek :) Po pysznym obiadku
możemy ruszać w stronę Baszty. Nie wiedzieliśmy, że aby ją zobaczyć, trzeba
wejść aż pod taką górę! Nagle słyszymy jakiś huk – na Moście Łańcuchowym odbywa
się Race Car Show, WTCC Touring Cars. Nagrywamy kilka filmików, po czym okazuje
się, że rozładował się akumulator w aparacie. W takich warunkach nie warto iść
dalej, trzeba wrócić do hotelu i naładować go. Wracamy, tym razem już z
biletem, chwila odpoczynku i postanawiamy pojechać na górę Gellerta. Aparat
podładowany, można wyruszać. Wysiadamy z autobusu w miejscu, gdzie zaczyna się
wejście i wspinamy się po schodach. Po około godzinie jesteśmy na szczycie,
zaczyna się ściemniać.
|
Widok ze wzgórza Gellerta |
Oglądamy, pijemy lemoniadę,
odpoczywamy i po dłuższej chwili postanawiamy zejść, by udać się na wieczorne
zwiedzanie. Idziemy w stronę mostu Łańcuchowego, po drodze oglądając przeciwny
brzeg Dunaju (inteligentnie przechrzczonego przez nas na Dubaj z racji głupiej
słownej pomyłki).
|
Most Łańcuchowy nocą |
Most wygląda zdecydowanie lepiej
niż kilka godzin wcześniej, gdy były na nim same barierki z racji wyścigów. W
ogóle wszystko wygląda pięknie. Ostatni punkt naszej dzisiejszej wycieczki –
zobaczyć, którędy się idzie na Basztę Rybacką. Po kolejnych kilkudziesięciu
minutach spacerku pod górkę ukazuje nam się cel podróży.
|
Baszta Rybacka |
Cele zostały osiągnięte, możemy
wracać do hotelu. Plan na jutro – Baszta, Kościół św. Macieja i Zamek Królewski.
Powrót do hotelu byłby nudny, gdybyśmy mieli wystarczającą ilość biletów, więc
znów wracamy na gapę, no trudno. Kolejnego dnia rano szybko pakujemy nasz
dobytek i tym razem jedziemy do centrum samochodem. Znajdujemy parking przy
deptaku po starej stronie Budapesztu i ruszamy w górę. Okazuje się, że w ciągu
dnia baszta też ma swój urok. Wchodzimy do środka, oglądamy również kościół
Macieja, szukamy pamiątki na targowisku i zbliżamy się do zamku.
|
Kościół św. Macieja |
|
Kościół św. Macieja |
|
Baszta Rybacka |
Zamek widzieliśmy tylko z daleka,
z racji kończącego się czasu parkingu. Wracamy do samochodu i ruszamy do
Bratysławy. Po drodze jedziemy do Tesco na zakupy i w drogę. Po około 2
godzinach jesteśmy u celu. Szybkie zakwaterowanie – tym razem hotel Club za 118
euro za 3 noce, pokój dla dwóch osób, nowoczesny, usytuowany na Nowym Mieście,
4 przystanki od centrum. Wyczuwamy porę obiadową, więc idziemy zjeść pizzę –
swoją drogą polecam restaurację La Mamma – tak dobrej pizzy dawno nie jadłam.
Po zjedzeniu jest dopiero godzina 16:00. Idziemy zobaczyć do Lidla, który jest
naprzeciw pizzerii, kupujemy pistacje na wieczór. Jedziemy do centrum
tramwajem, wysiadamy obok Nowego Mostu. Pierwsza myśl – co to jest? Ja chyba
widziałam inny most na zdjęciach…
|
Nowy Most w Bratysławie |
Idziemy więc w stronę Rynku.
Zaczyna się ściemniać, a rynku nie widać. Tego wieczoru udało nam się znaleźć
jedynie Bramę Michalską, sklep z Krecikami, sklep Raj Syrov (Raj Serów) oraz
jakiś kościół. No i widzieliśmy zamek z daleka. Przyznam, że byliśmy trochę
zawiedzeni tym miastem, ale jest jeszcze nadzieja jutro.
|
Sklep z Krecikami |
|
Brama Michalska |
Kolejnego dnia
zaczynamy od wyjazdu na ruiny zamku Devin. Gdy dojeżdżamy zaczynam być
pozytywnie nastawiona – z daleka widzę, że będzie ładnie. Wchodzimy do środka,
oglądamy ruiny oraz okoliczne wioski i ujście Morawy do Dunaju – wygląda fajnie :) Warto dodać, że sprzedają tam bardzo dobre wino z okolicznych winiarni :D
|
Ruiny zamku Devin |
|
Ruiny zamku Devin |
|
Ujście Morawy do Dunaju |
|
Ruiny zamku Devin |
Przed wyjazdem degustujemy
tamtejszych win i kupujemy jedno dla siebie. Kierunek – Zoo. Zoo, jak to Zoo,
dużo zwierzaków, żyrafy, hipopotamy, różnego rodzaju kociaki i park z
dinozaurami. Ciekawym okazem był lew albinos.
|
Lew albinos |
Wracamy do hotelu, aby odstawić samochód i ruszyć w poszukiwanie rynku.
Znów jedziemy tramwajem do centrum, tym razem wysiadamy dwa przystanki
wcześniej i ruszamy w stronę Słowackiego Teatru Narodowego. Sam teatr ładny,
idziemy dalej, spotykamy „Men at Work”, idziemy do sklepu z serami, aby
zobaczyć, co tam jest. Dalej Pałac Prymasowski, Rynek, Pałac Prezydencki i
Letni Pałac Arcybiskupi.
|
Słowacki Teatr Narodowy |
|
Men at work |
|
Pałac Prymasowski |
|
Rynek |
|
Pałac Prezydencki |
|
Letni Pałac Arcybiskupi |
Zmęczenie zaczyna dawać się we
znaki, wszystko co mieliśmy zobaczyć widzieliśmy, wracamy więc do hotelu
odpocząć przed jutrzejszym Wiedniem.
Kolejnego dnia rano ruszamy do
Wiednia. Mamy do przebycia 66 km przez austriackie wioski. Po drodze mijamy
pełno domów z panelami solarnymi i wiatraków. Mamy zaplanowany parking w
Park&Ride w Erdberg (3 euro za cały dzień parkingu), skąd ruszymy metrem
dalej. W tym miejscu ostrzegam, że bilety komunikacji miejskiej w Wiedniu są
dość drogie i nie ma zniżek studenckich (cały dzień kosztuje 6,4 euro).
Jedziemy metrem na Stephans plass, gdzie zwala nas z nóg przepiękna katedra św.
Szczepana. Tak wielka, że nie sposób jej uchwycić na zdjęciu.
|
Katedra św. Szczepana |
|
Katedra św. Szczepana |
Potem mamy do obejrzenia kolumnę
Morową, zbudowaną na pamiątkę ocalenia Leopolda I od epidemii dżumy.
|
Kolumna Morowa |
Następnie idziemy najsłynniejszą
drogą shoppingową w mieście, by dojść aż do Opery. Stamtąd udajemy się
tramwajem na Belweder. Pogoda zrobiła się piękna, wyszło słońce, a przecież
miało padać wg prognoz. Weszliśmy też na ogrody na terenie Belwederu.
|
Belweder |
|
Belweder |
Kolejnym punktem w naszym planie
jest przejście obok muzeów, by dotrzeć do Parlamentu, Ratusza, Uniwersytetu i
Kościoła Wotywnego. Tak też się stało. Do muzeów nie wchodziliśmy, bo nie
lubimy, ale fajnie było zobaczyć je od zewnątrz. Po drodze było dużo niemiłych
momentów – scena budowana na ratuszu, wielka reklama Samsunga na kościele
Wotywnym… Kto to wymyślił.
|
Parlament |
|
Ratusz |
|
Kościół Wotywny |
|
Kościół Wotywny |
Nie mogłam się oprzeć zjedzeniu
wiedeńskiego ciastka z jednej z cukierni (kosztowało prawie 3 euro, ale było
warto). Potem poszliśmy w celu znalezienia obiadu w normalnej cenie. Na koniec
udaliśmy się do Pałacu Schonbrunn, gdzie nasza wyprawa dobiegła końca.
Wróciliśmy metrem na parking, by odjechać w stronę Bratysławy. Tego dnia
udaliśmy się wieczorem na krótki spacer po mieście.
|
Kościół św. Karola Boromeusza |
|
Pałac Schonbrunn |
|
Bratysławski Nowy Most nocą |
Droga powrotna do Polski
kolejnego dnia została zaplanowana ze zwiedzeniem Brna, w którym jak się
okazało nie było nic ciekawego… Nie mogło obyć się bez niespodzianki pt.
„Zapomniałem wgrać mapę Czech”. Mieliśmy więc chwilowy postój w Mc Donaldzie w
celu użycia internetu. Ściągnęliśmy brakującą mapę i ruszyliśmy w stronę
Polski.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz