W tym roku ciężko mi było
wymyślić coś oryginalnego na weekend majowy. Myślałam o objazdówce po Włoszech,
ale ku mojemu zaskoczeniu trafiłam na bilety EasyJet z Berlina do Olbii za 300
zł na osobę. Zastanowiliśmy się, czy to jest to i po kilku godzinach zostało
postanowione – spędzimy tydzień na Sardynii.
Dzień 1 – „Czy w tym mieście
można coś zjeść?”
Nasz pierwszy dzień podróży
rozpoczął się wcześnie z racji tego, że zanim wylecieliśmy na naszą cudowną
majówkę musieliśmy dojechać na lotnisko Schoenefeld. Droga minęła spokojnie i
po kilku godzinach byliśmy już na parkingu, gdzie zostawiliśmy samochód. Na
Berlin zawsze można liczyć – przywitał nas niską temperaturą i ogromną ulewą,
przez co zanim doszliśmy do hali przylotów byliśmy mokrzy jakbyśmy dopiero
wyszli spod prysznica. Nie mieliśmy dobrych wspomnień związanych z niemieckimi
lotniskami (Karol kiedyś zgubił tam paszport), więc na wszelki wypadek sprawdziliśmy
wymiar walizki w koszu EasyJet i przeszliśmy do kontroli bezpieczeństwa. Na
szczęście tym razem obeszło się bez niespodzianek. Chcieliśmy przed wylotem coś
zjeść, ja po cichu liczyłam na precle, ale niestety ich nie znalazłam. W zamian
za to zjedliśmy w Burger Kingu (swoją drogą jest tam drogo – 5 euro za małego
burgera z kurczakiem :/). Po przekąsce (nie można tego nazwać inaczej) udaliśmy
się w stronę bramki. Okazało się, że znajdowała się ona w piwnicy terminalu i
do samolotu szliśmy na piechotę. Lot odbył się planowo i minął spokojnie, z
pięknymi widokami pod koniec lotu. Po wylądowaniu od razu rozpoczęliśmy
poszukiwania autobusu numer 2, który miał nas zawieźć prawie pod sam hotel. W
momencie otwarcia drzwi terminalu przekonałam się, że Sardynia to miejsce
zupełnie inne niż wszystkie. Jak tylko wyszliśmy z terminala to poczuliśmy
mocny, kwiatowy zapach, który towarzyszył nam przez cały pobyt. Było słonecznie
i w miarę ciepło. Mieliśmy spory problem ze znalezieniem przystanku, ale jakoś
się udało. Po raz pierwszy przekonaliśmy się o barierze językowej między nami a
mieszkańcami Sardynii – nikt tam nie chciał mówić po angielsku. Przez to jadąc
autobusem musieliśmy sprawdzać na nawigacji gdzie powinniśmy wysiąść – tam
autobusy nie pokazują przystanków tak jak w Polsce, a zatrzymują się tylko jak
ktoś naciśnie przycisk. Do hotelu, a właściwie pensjonatu dotarliśmy po 16:00
tak jak umówiliśmy się z jego właścicielką. Z racji małej ilości gości dostaliśmy
pokój 3 osobowy za tą samą cenę żebyśmy mieli większy komfort – miło z jej
strony. Podpytaliśmy ją o dobre restauracje w okolicy, dostaliśmy mapkę z
zaznaczonymi miejscami i udaliśmy się na polowanie. Cel: obiad! Nigdy w życiu
nie spodziewałam się, że to będzie tak trudne. Okazało się, że poza sezonem
wszystkie knajpy z jedzeniem są czynne od 19:00 – nie licząc kebabów. Na
szczęście jeden z barów był otwarty i zamówiliśmy tam upragnioną pizzę i piwo.
Niestety nie był to najlepszy obiad w naszym życiu, ciasto smakowało jak
niedopieczony chleb, do tego był sos pomidorowy bez smaku i tani ser. Dobrze,
że chociaż zaspokoił nasz głód. Następnie pospacerowaliśmy po miasteczku i
porcie oraz zrobiliśmy zakupy.
|
Uliczki Olbii |
|
Jedna z głównych ulic |
|
Uliczki Olbii |
|
Uliczki Olbii |
|
Plac w Olbii |
|
Widok na port |
|
Obwodnica przy porcie |
|
B&B Dessole |
Dzień 2 – „deszcze niespokojne”
Od rana wiedzieliśmy, że to nie
będzie dobry dzień jeśli chodzi o pogodę, więc nie chcieliśmy jechać daleko.
Rano było chłodno z dużą ilością chmur, ale nie powstrzymało nas to przed
pojechaniem na pobliskie plaże. Pierwsza z nich to plaża w Bados, do której
można dojechać autobusem numer 4 za 1 euro. Jest to nieduża zatoczka z dwoma
barami i leżakami do wynajęcia. Drobny, biały piaseczek z kamieniami
wyrastającymi z morza urzekają już na pierwszy rzut oka. Plaża ładna, ale gdzie
się podziali ludzie? Mieliśmy trochę inne wyobrażenie, pomimo dość nieciekawej
pogody.
|
Droga na plażę Bados |
|
Plaża Bados |
|
Plaża Bados |
|
Plaża Bados |
|
Bados |
|
Bados |
|
Bados |
Spędziliśmy tam sporo czasu na
odpoczynku, a potem poszliśmy na piechotę na wybrzeże Pittulongu składające się z 4 plaż (my byliśmy na dwóch). Jest to główny cel turystów
przyjeżdżających w okolice Olbii i nie jest to nic dziwnego. Kilometr drobnego
piasku i przejrzysta woda to główne powody, dla których jest to tak popularne
miejsce. Nasze wrażenie niestety zostało zepsute przez masakryczną ulewę, która
przyszła chwilę po tym jak tam przyszliśmy. Musieliśmy szybko uciekać do
najbliższego baru, bo autobus do miasta mieliśmy dopiero za 2 godziny. Doszliśmy
do wniosku, że coś zamówimy… Jednak ceny w menu nie były nam przychylne –
wszystko było mega drogie. Wzięliśmy więc domowe wino i lody. Dostaliśmy 5
gałek lodów za 6 euro, co było dużym wyzwaniem żeby je zjeść. W sam raz zajęło
nam to tyle czasu ile mieliśmy czekać na autobus :). W międzyczasie trochę się
przejaśniło, deszcz już tylko kropił, więc poszliśmy na przystanek.
|
Pittulongu |
|
Pittulongu |
|
Pittulongu |
Ze względu na pogodę pozostałą
część dnia spędziliśmy w pokoju, a wieczorem wyszliśmy na kolację do pobliskiej
restauracji La Sosta. I to była najmilsza część tego dnia, wino i jedzenie –
nigdy wcześniej nie jadłam tak pysznego spaghetti, natomiast Karol chyba przeszedł
gastronomiczny orgazm gdyż dostał wielkie calzone, które pachniało drewnem
owocowym (podczas jedzenia nie odzywał się do mnie ani słowem :( ). Na do widzenia Pani która
obsługiwała puściła oczko i zawołała nas do baru. Nie minęło 20 sekund, a na
stole pojawiły się 2 kieliszki z czymś czerwonym w środku. Na twarzach od razu uśmiech.
Wąchamy… jakiś słaby likier. Kieliszek do góry i wtedy poczułam
tą moc, i że nie jest to likierek tylko jakaś wóda! Tym czymś okazała
się nalewka z mirtu (35%), która smakowała jak syrop na kaszel z alkoholem.
Może to dlatego, że w innych krajach z mirtu robi się właśnie leki.
Dzień 3 – „Przejażdżka białym
smokiem”
Na ten dzień mieliśmy
zarezerwowany samochód w wypożyczalni autonoleggio Sardinya. Odbiór miał być z
lotniska, więc musieliśmy najpierw się tam dostać. W poprzedni wieczór
zaplanowaliśmy, którym autobusem pojedziemy, aby być na godzinę 10. Niestety życie
musiało nas zaskoczyć, okazało się, że nie patrzyłam na niedzielny rozkład
jazdy, co zmusiło nas do znalezienia innego autobusu. W międzyczasie już
myśleliśmy o zmianie rezerwacji, aby nie tracić cennego czasu, jednak jakoś się
to udało i z 40 minutowym opóźnieniem dojechaliśmy do celu. Wybraliśmy
najmocniejszy i największy samochód jaki był w wypożyczalni. Turbo biało
doładowanego 50 konnego (połowa kulawych) Fiata Pandę za 98 euro z pełnym
ubezpieczeniem za dwie doby, plus depozyt w kwocie 300 euro. Plusem jest to, że
w tej wypożyczalni można dać kaucję w gotówce, nie trzeba mieć karty
kredytowej. Zrobiliśmy komórką zdjęcia wszystkich zarysowań i uszkodzeń
samochodu w razie problemów przy oddawaniu. Straciliśmy już trochę czasu, więc
nie chcieliśmy jechać daleko. Wybraliśmy krajobrazy na południe od Olbii.
Pierwszym celem była jedna z najpiękniejszych plaż na Sardynii – Berchida. Jest
to spowodowane głównie nieskazitelną przyrodą, która ją otacza z wielkim
masywem wapiennym zaraz obok. Dojazd jest trudny, droga szutrowa z wieloma
dziurami, dlatego nie wszyscy decydują się do niej dojechać. No ale nie ma
bardziej wytrzymałych samochodów niż te które są wypożyczone. My spotkaliśmy tam wielu rybaków oraz stado
krów patrzących w morze - trochę dziwne połączenie :) Dodatkowym „atutem”
wszystkich plaży położonych na południe od Olbii są silne wiatry, idealne dla
kite- i windsurfingowców. Droga powrotna stamtąd była już trochę łatwiejsza, bo
wiedzieliśmy mniej więcej gdzie jakich dziur się spodziewać.
|
Berchida |
|
Laguna Berchida |
|
Berchida |
|
Berchida |
|
Monte Albo |
|
Krowy na plaży |
Jadąc samochodem zatrzymujemy się
na chwilę w miasteczkach Santa Lucia oraz La Caletta. Mocno wieje, więc nie
jest to długi postój.
|
Plaża w Santa Lucia |
|
Santa Lucia |
|
Santa Lucia |
|
Santa Lucia |
|
Plaża w La Caletta |
|
Plaża w La Caletta |
|
Plaża i ciekawa chmura |
Ważnym miejscem, które chcieliśmy
odwiedzić były ruiny Castello della Fava z XII wieku, znajdujące się koło
miejscowości Posada. Włoskie zamki budowane na wysokich górach robią duże
wrażenie, szczególnie gdy patrzymy na nie z dołu. Wejście do niego jest trudne,
najpierw trzeba wspinać się wąskimi uliczkami, a potem jeszcze po schodach,
można dostać zadyszki. Na szczęście mieszkańcy Sardynii dbają o turystów
odwiedzających ich kraj i po drodze na zamek można kupić lokalne trunki i sery
owcze. Z wieży zamkowej rozpościera się piękny widok na Posadę i inne
miejscowości oraz pobliskie plaże i góry.
|
Uliczka w Posadzie |
|
Stragany w Posadzie |
|
W drodze na zamek |
|
Widok z zamku |
|
Widok z zamku |
|
Widok z zamku |
|
Widok z zamku |
|
Castello della Fava |
Gdy zeszliśmy z zamku, jadąc
dalej naszym białym smokiem,
postanowiliśmy zrobić postój na jednej z plaż w Budoni, aby coś przegryźć i
odpocząć od chodzenia i jazdy.
|
Plaża w Budoni |
|
Plaża w Budoni |
|
Plaża w Budoni |
Jednym z naszych marzeń było
zobaczenie flamingów w ich naturalnym środowisku. Sprzyja temu laguna San
Teodoro znajdująca się przy długiej na 4 kilometry plaży La Cinta. To podobno
tam flamingi i inne ptaki mają swoje siedliska. Niestety poza piękną plażą z
białym piaskiem, kilkoma mewami i panią z długimi nogami w różowej koszulce (wyglądającą jak flaming) nie zobaczyliśmy tam nic :(. To było chyba największe
rozczarowanie z jakim się spotkałam podczas tego wyjazdu. Takie rzeczy się
zdarzają, więc pospacerowaliśmy wzdłuż morza i wróciliśmy do samochodu.
|
La Cinta |
|
La Cinta |
|
La Cinta |
|
La Cinta |
Jadąc już w stronę Olbii po kilku
kilometrach zobaczyłam znak na lagunę San Teodoro z flamingiem. Znów zrodziła
się we mnie nadzieja i kazałam mojemu facetowi natychmiast tam skręcić.
Niestety i to okazało się tylko złudną nadzieją…
|
Laguna San Teodoro |
|
Laguna San Teodoro |
Ostatnim przystankiem na tej trasie był przylądek Coda Cavallo, zwany także końskim ogonem. Jest to część obszaru chronionego oraz miejsce wypoczynku, co widać po zabudowaniu.
|
Capo di Coda Cavallo |
|
Capo di Coda Cavallo |
Myśleliśmy też, że zdążymy
dotrzeć na 17:00 do Golfo Aranci, aby popłynąć zobaczyć delfiny. Niestety było
już za późno, więc odstawiliśmy samochód i poszliśmy na kolację do naszego
ulubionego lokalu. Tym razem wybraliśmy pizzę i to również okazał się strzał w
dziesiątkę, a dodatkowo dostaliśmy pikantną oliwę, która wspaniale komponowała
się ze smakiem pizzy.
A jak Wam to wyszlo cenowo?
OdpowiedzUsuńZe wszystkimi wydatkami wyszło ok 1600 zł, ale niczego sobie nie żałowaliśmy :)
OdpowiedzUsuńJa wybieram się za tydzień na Sardynię. Sama organizuję nam wycieczkę. Na https://sardynia.pl/ znalazłam cały przewodnik i będę z niego korzystać na miejscu. Ponoć na Sardynii jest krystaliczna woda w morzu. Chcę to zobaczyć.
OdpowiedzUsuń